Szczerze? Nie mam pojęcia jak wiele razy jeszcze będę wszystko usuwać i tworzyć od nowa.
Za każdym razem, jaka tematyka by to nie była, wykruszam się, a mój słomiany zapał wszystko niszczy.
No dobra, nie tylko słomiany zapał, bo na to też ma wpływ kilka innych rzeczy, jak na przykład brak czasu. Należę do tego wąskiego grona osób, które nienawidzą dorosłości, bo ona wiecznie w czymś ogranicza.
Co mi po legalnym alkoholu, prawie jazdy czy innych pierdołach dozwolonych po osiemnastym roku życia, jeśli cała ta dorosłość zabiera nam czas? Co jakiś czas mam olśnienie typu: chciałabym wrócić do szkoły średniej. Zdałam sobie niedawno sprawę, że minęły już cztery lata jak skończyłam technikum. Czy do czegoś doszłam w życiu? Teoretycznie. Praktycznie? No niby też, ale szczyt moich marzeń i osiągnięć to, to nie jest.
Od momentu ukończenia szkoły co prawda spełniłam kilka ze swoich... nazwijmy je "marzeń", czy raczej rzeczy do zrobienia przed śmiercią, ale mimo wszystko nie czuję jakiejś wielkiej satysfakcji.
Pomijam oczywiście rzeczy w sferze emocjonalnej, bo to co działo się w ostatnich... no prawie, że 365 dniach, to istne nieporozumienie.
Od początku:
STANY ZJEDNOCZONE.
Byłam, zwiedziłam - stanowczo za mało i wciąż są miejsca i rzeczy, które trzeba ogarnąć, kiedyś. Waszyngton DC/Arlington -nie, wciąż mnie nie powala, chociaż kiedy przeglądam zdjęcia, czuję jakiś dziwny przypływ miłych wspomnień.
New York City - powala. Kocham całym swoim sercem i gdyby ktoś mi w tym momencie dał wizę i pieniądze na to, żebym mogła spędzić tam dwa miesiące... W przeciągu godziny jestem na lotnisku. Nigdy nie myślałam, że tak można pokochać miasto. Do tej pory sprawia mi ból oglądanie tych wszystkich filmów, których akcja dzieje się w Wielkim Jabłku, bo przecież wiele z tych miejsc znam dosłownie na pamięć. Nie muszę być Amerykanką, nie muszę mieszkać tam na co dzień, by pamiętać która linia metra dokąd mnie zabierze, czy jak z Grand Central Terminal dotrzeć do Central Park, nie używając żadnych środków komunikacji, a jedynie własnych nóg. Te dwadzieścia czy trzydzieści przecznic, to wcale nie tak dużo jak może się wydawać.
Westport - chociaż to było ostatnie miejsce w którym się "zameldowałam" i zdecydowanie najgorsze, jakieś miłe obrazki mi się przewijają przez pamięć z tego tytułu.
Po tym nastąpił powrót do czarnej rzeczywistości. Polska po Stanach nie miała odcieni szarości, a samą czerń. Wyprało mnie to z życia całkowicie. Nie chciałam nic. Chociaż zabrzmi to ekstremalnie źle, chciałam po prostu wegetować, aż nastanie śmierć. Znacie to uczucie niechęci do wszystkiego? Objawia się często, kiedy źle się czujecie, albo jesteście przemęczeni. Nie potrzebowałam ani psychologa, ani innego lekarze by stwierdzić spokojnie, że miałam stany depresyjne. Tak zadziałał na mnie "dom", który po tych kilku miesiącach w USA, przestał być dla mnie domem. Wiem, to brzmi strasznie, ale ja tego nie czułam.
Później nastąpiła kolejna zmiana.
Szkocja. No cóż, kilka głupot się zrobiło, zapłaciłam za nie jak myślałam dość surową cenę, by ostatecznie trafić do celu numer 1.
Londyn.
Kocham Stany całą sobą, całym swoim sercem, ale to jakimś cudem w Londynie zawsze chciałam mieszkać. Wylądowałam tu w kwietniu. A od kwietnia zmieniło się tyle, że sama już nie nadążam za tymi wszystkimi zmianami. Nie przypuszczałam, że szczęście zacznie się do mnie aż tak szeroko uśmiechać. Jakby to, że tak bardzo ciągnie mnie do Londynu było z góry zaplanowane. W ciągu dalszym nie jestem silnie wierząca, ale musi być jakieś wytłumaczenie, prawda?
Mało kto w tym kraju, może się poszczycić normalną pracą, a nie przez agencję.
W ciągu dalszym nie mam własnego mieszkania, a jedynie wynajmowany pokój, ale przecież od czegoś trzeba zaczynać, prawda?
Ciepła posadka, może nie w biurze, a w magazynie, ale na kontrakt, na całkiem niezłym stanowisku też swoje robi. I chyba najważniejsze.
Przypadek, który związał dwoje ludzi. Czy narzekam? Nie mam właściwie na co w tym momencie, chociaż jako kobieta i czasem maruda to robię.
Wydaje mi się, że znalazłam miłość swojego życia w takim dziwnym miejscu, jakim jest dzielnica w której mieszkam. Moja mama będąc w odwiedzinach u mnie, stwierdziła, że mieszkam w slamsach Londynu. Pocieszające, prawda? Ale w ciągu dalszym uważam, że od czegoś trzeba zacząć.
To wszystko brzmi jak kolejna czysta karta, nowy start i nowe życie.
Czy robię wszystko, by faktycznie tak było? Przyznaję bez bicia, że prawie wszystko. Ale nie można w końcu tak całkowicie się wyzbyć przeszłości, szczególnie jeśli była cennymi lekcjami, które niekiedy można zachować do końca życia, bo pozostawiają po sobie już nawet nie ślady, a blizny.
Wiele rzeczy, do których dopuściłam w przeszłości, można nazwać błędami i nie jedną porażką, ale to dzięki nim jestem teraz kim jestem i robię takie kroki, by już więcej nie było źle.
Tym bardziej, że dopięłam swojego najważniejszego celu.
Jestem szczęśliwa.
I oczywiście tych innych, pobocznych.
Wiem, że wszystko co napisałam jest prawdopodobnie chaotyczne, ale to chyba to, jak piszę. Ja zawsze mam z tym problem. Szczególnie, kiedy zbiera mi się na jakieś farmazony i nagromadzi się tego tyle, że ciężko mi ogarnąć, który temat chciałabym jako pierwszy poruszyć.
Zapewne blog znowu mi wyjdzie o wszystkim i o niczym.
Prawdopodobnie się też zacznę "modlić", by chociaż tego nie zrujnować w międzyczasie.
I potrzebuję tabletu. To bardziej niż konieczne. I nie interesuje mnie fakt, że tablety, czy iPady wychodzą z mody. Potrzebuję i chcę. I tyle.
Muszę jakimś cudem zorganizować więcej pracy, by mieć więcej kasy i móc pozwolić sobie na takie wydatki. A co za tym idzie? Potrzebuję więcej czasu i bardzo bym chciała, żeby moja doba nie miała 24 godzin, a jakieś 48. Może wtedy by mi starczyło czasu na wszystko, czego nie mogę robić przez totalny brak organizacji (przynajmniej jestem mniej roztrzepana niż byłam, ale w ciągu dalszym jakieś resztki pozostały).
Boże, daj mi siłę, czas i nie zabieraj zapału. Proszę.
Laptop mi zaraz padnie, więc...
Do następnego.
xoxo
M.
PS Jeśli ktokolwiek to czyta, albo chciałby dowiedzieć się czegoś więcej, dajcie znać w komentarzu. Miałam pisać też po angielsku, ale nie jestem pewna czy chwilowo mam do tego głowę, bo ciągle ją gdzieś w pracy zostawiam, albo gubię po drodze.
PS2. Właśnie! Nikki, chociaż ja wiem, że tego nie przeczytasz, bo linka nie masz i pewnie mieć nie będziesz, ale życzę Ci wszystkiego co najlepsze, bo zasługujesz na to.
By Twoje szczęście z panem P. w tym pięknym kraju kwitło, by nigdy się nie skończyło, a życie lekkie Ci było.
I pomyśleć, że minęło już tak wiele lat odkąd się znamy. I oby było tak zawsze, byśmy już nigdy nie psuły tego, co naprawiłyśmy jako tako.
Happy Birthday my girl!
No comments:
Post a Comment